"Zabójcy"
Jest taki film, do którego często wracam. Atmosfera jaką buduje w mojej wyobraźni, przenosi mnie za każdym razem, na te półtorej godziny, w inny świat, pozornie rzeczywisty, autentyczny, bardzo wyrazisty, świat w jakim dobrze się czuję, ale on istnieje jedynie w moim wyobrażeniu o tym jak to było w latach '60-tych, w Ameryce.
Nie wiem czy tak się dzieje za sprawą nasiąkniętej emocjonalizmem prozy Hemingwaya, która posłużyła za ramy dla scenariusza, czy może robi to perfekcyjna gra czterech głównych aktorów. W każdym razie opowieść miejscami dość naiwna, potraktowana skrótowo, wciąga mnie co kilka lat bez reszty i w ogóle nie przeszkadza, że znam na pamięć wiele dialogów, nie wspominając o treści.
Film "Zabójcy" z 1964 jest kolejną odsłoną pomysłu Hollywood na nowelę Hemingwaya z 1927, o tym samym tytule. Pierwszą był film z 1946, z debiutującym Burtem Lancasterem i zjawiskową wówczas Avą Gardner. Oba dzieła łączy dosadność i przekonująca opowieść o swoich czasach. Ramą jaką daje Hemingway jest w zasadzie jedynie to, że facet na którego polują, zabójcy wie że zaraz umrze, ale się nie broni i nie ucieka. Cała reszta oba te filmy dzieli.
"Zabójcy" z '46-tego starają się utrzymać w dobiegającej końca epoce kina noire, ale za sprawą młodzieńczo frenetycznego, niecierpliwie emocjonalnego Lancastera osadzają opowieść w mdłej atmosferze płytkiego, odrealnionego moralizatorstwa. Epoka końca II wojny światowej to budowanie w kinie silnych, niepodważalnych wartości, poszukiwania czystej formy charakteru głównej postaci, skupiania się na jasno określonych zasadach czerni i bieli.
"Zabójcy" z '46-tego zapowiadają już lata '50-te, wyjście z cynizmu i dystansu jaki znamy z kina z Bogartem. Opisują czasy w wyidealizowany sposób i budują w mentalności widza, właśnie taki obraz tamtej epoki. Z nieodłączną szarością czarno-białych filmów, drętwą choreografią, sztywnością gry aktorskiej, z dialogami jak dzwon, które łatwo zapadają w pamięć, bo ocierają się za każdym razem o wyniosły patetyzm.
"Zabójców" z '46-tego rozświetla czernią swych włosów i charakteru Ava Gardner. Nie potrafi stworzyć tak głębokiej i nieodgadnionej postaci jakie budowała Lauren Bacall, ale za to magnetyzuje urodą i spojrzeniem. W "Zabójcach" z '64-tego, rolę pięknej i centrującej uwagę widzów bierze na siebie Angie Dickinson. Ta sama, która ledwie pięć lat wcześniej tak finezyjnie uwiodła zwalistego Johna Wayna w "Rio Bravo" (1959). W "Zabójcach" nie potrafiła tak ekscytować i czarować widzów. Miejscami jej gra kobiety wampa się załamuje i ginie w uległej naiwności, ale wtedy napięcie potrafi ratować jej partner, znakomity John Cassavetes. Tak na prawdę to on buduje wielkość Angie Dickinson w tym filmie, a my w końcu się na to nabieramy.
Cassavetes to kinowy buntownik, aktor który zawsze gra 'pod włos', wymyśla nowe rozwiązania, które tylko w jego rękach działają. Nie jest wielkim budowniczym chwały kina, jak Wayne, Eastwood, czy Bogart. Już raczej przypomina Cybulskiego, który 'robił' po swojemu i właśnie dlatego to było takie dobre. W "Zabójcach" z '64-tego Cassavetes buduje atmosferę, a 'srebrny wilk' - Lee Marvin tworzy napięcie, niespokojną nerwowość, która zapowiada kroczące zło, wydarzenia skradające się cicho i wybuchające ciężką emocją tuż przy uchu.
Jest taka scena, w której partner Marvina, Clu Gulager dokazuje jak bestialski bachor, co mu znakomicie wychodzi, ale tym razem nie może wystraszyć ofiary i wtedy Lee Marvin, czyli filmowy Johnny North bezceremonialnie, jak zdeterminowane zwierze, bierze w pół piękną Angie Dickinson i wystawia ją za okno. "Srebrny wilk' nie warczy, tylko od razu, z zaskoczenia gryzie.
Ten bezwzględny brak empatii wybucha w ostatniej scenie, kiedy Dickinson próbuje ratować życie i przekonywać że jest niewinna, a umierający z powodu postrzału Lee Marvin odpala od niechcenia - "paniusiu, nie ma czasu" - i strzela na odchodnym prosto w ten jej piękny łeb.
Sądzę, że tą naturalną bezwzględność, wyzutą z wyrachowania, emocji i celowości działania potrafił ukazać tylko Lee Marvin i to właśnie w tym filmie, co nie do końca mu wychodziło w późniejszym "Zbiegu z Alcatraz" (1967). Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Lee Marvin potrafił grać tylko czarne charaktery. Z powodzeniem grywał także ciepłego faceta w "Śmiertelnym polowaniu" (1981), albo budował rolę komediową, na przykład w "Pomaluj swój wóz" (1969), czy w "Z własnej kieszeni" (1972).
W "Zabójcach" z '64-tego jest jeszcze jeden godny uwagi aktor. Ten który za kilkanaście lat stanie się jednym z najważniejszych prezydentów USA - Ronald Reagan. Dawniej zauważałem go w tym filmie tylko z powodu jego późniejszej prezydentury. Teraz dostrzegam coś więcej w tej jego sztywnej grze aktora trwającego przy swoim niezachwianym wizerunku, jakby mu ktoś kij wetknął w tyłek. Na pewno spóźnił się na swoją epokę. O wiele lepiej pasuje do czasów kina, w którym królował wielki John Wayne. Tyle że ten ostatni lepiej potrafił dostosować się do zmian jakie Hollywood ciągle szarpią.
Reagan w "Zabójcach" usztywnia płynącą zbyt szybko, bo traktowaną skrótowo przez Dona Siegela (reżyser) fabułę. Tak jakby owijał ją wokół trwającego w spokoju na środku polany drzewa. To nadaje wbrew pozorom większej realności tej opowieści. Na tyle dużej, że widz może za pierwszym razem niezauważyć błędów logicznych i całej tej naiwności 'tamtych' czasów. Wszystko się składa w jednolitą całość ostrego filmu sensacyjnego z akcją zmierzającą w oczywisty sposób ku niezbyt ukrytemu celowi.
"Zabójcy" z '64-tego to pełnokrwisty hit wielkiego Hollywood. Film który buduje panteon najlepszych dzieł kina. Był wielki od samego początku ponieważ tak wiele trybików które budują i napędzają podobne dzieła doskonale ze sobą współpracowały, ponieważ każdy aktor wspiął się w tym momencie na wyżyny swojego rzemiosła, a Don Siegel zechciał zastosować kilka nowatorskich wówczas sposobów prowadzenia kamery, które dynamizowały ujęcia. Nawet młody wtedy John Williams dał popis swoją muzyką i jak to niezwykle rzadko się zdarza, wszystko zatrybiło w tym jednym dziele. Tego nigdy nie da się zaplanować. Jak mawiają wielcy twórcy amerykańskiego kina - można jedynie stworzyć okoliczności, sposobność do tego, by wszystko zagrało koncertowo. A w wypadku tego filmu to się udało.
Komentarze
Prześlij komentarz