"Na skraju jutra"
"Na skraju jutra" z 2014, w oryginale "Edge of tomorrow" to z pozoru typowy produkcyjniak dla widza o niewyrafinowanych potrzebach. Jeden z szerokiej gamy bohaterskich filmów sensacyjnych ze skraju science fiction, jakie Tom Cruise ma na swym koncie. On właśnie jest głównym bohaterem "Na skraju jutra", oczywiście także producentem wykonawczym.
Nie warto zatrzymywać się nad fabułą tego filmu, bo jest tak przewidywalna jak każda z tego typu, ale w tym wypadku ktoś wpadł na dość niepospolity pomysł. Akcja "Na skraju jutra" jest osadzona w bliżej nieprzewidywalnej przyszłości na Ziemi, którą najechali Obcy z Kosmosu. Mają oni tą ciekawą przypadłość, że potrafią manipulować przy linii czasu. Kiedy im coś nie wychodzi, po prostu wciskają jakiś guzik i cofają się do poprzedniego etapu, czyli dzień wcześniej. Dokładnie tak jak ja to robiłem dawnymi laty, kiedy nie potrafiłem przejść jakiegoś momentu w grze komputerowej.
Tylko za pierwszymi razami wydaje się to nienaturalne. Człowiek szybko przyzwyczaja się do nowej normy i tak też uczynił Tom Cruise, poszedł w ślady Phila (Bill Murray) z "Dnia świstaka" (1993) i postanowił wykorzystać czas na samodoskonalenie. Właściwie może się wydawać, że ma się tego czasu nieskończoną ilość i można podejmować tyle prób ile tego wymagają okoliczności, a napis [GAME OVER] nigdy nie pojawi się przed oczami.
Obcy atakujący Ziemię chyba też uczyli się swego rzemiosła w grach komputerowych. Działają jakby im się włączyła nieśmiertelność, a Tom Cruise podczas setek powtórzeń tego samego dnia, etapu gry, przeistacza się w super bohatera, kogoś kim przecież miał być od samego początku. Po raz kolejny Ziemia, w sposób amerykański, zostaje uratowana od zagłady i wszyscy są szczęśliwi.
Mnie jednak dręczą pewne wątpliwości. Nie... nie niespójność fabuły i błędy logiczne akcji, przecież ten film to gniot nie wart uwagi, chociaż podchwytliwie wciągający i przyjemnie zaspokajający prozaiczną potrzebę oglądania sensacji... dręczy mnie sens zdobywania doświadczenia na drodze życiowej.
Czy dowolnie zwiększona ilość możliwości powtarzania nieudanych fragmentów życia, pozwoliłaby nadać im sens. Czy gdybyśmy mogli wrócić i zrobić coś jeszcze raz, odpowiedzieć inaczej na egzaminie życia, wybrać niebieską, a nie czerwoną pigułkę, gdybyśmy mogli próbować w nieskończoność, to ten jedyny moment w życiu nabrałby wyjątkowej wartości, czy ją utracił.
Przecież raczej nie myślimy o popełnianiu błędów, ale o nieodpowiednich konsekwencjach naszych wyborów. Jeśli przyjmiemy fatalistyczną wersję przyszłości, to zawsze mamy odpowiednie doświadczenie, aby dokonać właściwego wyboru, inaczej przed nim byśmy nie stanęli. To właśnie konsekwencje naszych wyborów mają nas uczyć, a nie niczym nie okupiona możliwość podejmowania kolejnych prób.
Ale może jednak w życiu chodzi o coś z goła innego. Może tak jak w grze komputerowej, albo filmie "Na skraju jutra", chodzi o wygraną i każde środki wiodące do tego celu są dobre.
W tyleż idealistycznej, co głupawej opowieści z Tomem Cruisem, bohater zdobywa umiejętności by osiągnąć cel swego tu i teraz. W ten sposób realizuje na ekranie marzenia większości z widzów, o tym że popełnianie błędów to rzecz naturalna, ale można temu zaradzić wciskając klawisz ESC i podjąć kolejną próbę naprawy tego co się schrzaniło. Po iluś naciśnięciach klawisza ESC zapomina się w ogóle o konsekwencjach, liczą się tylko punkty za zdobyte umiejętności na drodze do celu. Ktoś tam w Hollywood dobrze nad tym pomyślał. Wiedział, że da się sprzedać tą durną bajkę, bo przecież każdy chce w nią uwierzyć.
A Emily Blunt... cóż, jako wojowniczka, bardziej podobała mi się w "Drugie życie króla" (2012).
Komentarze
Prześlij komentarz