"F1"

 W tym roku (2025) powstał kolejny film o wyścigach samochodowych. Tym razem to miała być taka sama esencja emocjonujących wyścigów, więc i tytuł jest bezpośredni - "F1". Przynajmniej nie ma problemów z tłumaczeniem na polski.

Joseph Kosiński wziął się tym razem za wyścigi naziemne, po tym jak zrobił film o wyścigach lotniczych - "Top Gun: Maverick" (2022). Oba filmy coś łączy, to opowieść owinięta wokół superbohatera. W "F1" tym amerykańskim herosem ma być emerytowany, to było do przewidzenia, kierowca Formuły 1, w tej roli Brad Pitt. Podobnie jak Tom Cruise w "...Mavericku", bohater "F1" - Sonny Hayes, ciągle jest najlepszy, ciągle nie chce i dowiadujemy się, że nie może się wycofać, bo jest wszystkim bardzo potrzebny, sytuacja wręcz jest taka, że tylko on, bardzo doświadczony ekspert, jest w stanie ją uratować.

Mamy do czynienia z malowaniem ikony ku pokrzepieniu serc mocno dojrzałej widowni, która dopiero zaczyna się orientować, że jest już za stara by ciągle robić takie szpasy jak w młodości. Tu wkracza 62-letni Brad Pitt, wymuskany, gładko ogolony, bez oznak siwizny, może trochę wygładzony efektami komputerowymi. Jak go porównać do tego Pitta z 2019, z doskonałego filmu "Ad astra", to wtedy prezentował się prawdziwie, nie jak malowany ptak z "F1".

Jednak ten film powstał nie dla prawdy, ale dla pozoru. Sonny Hayes od pierwszych minut jest kreowany na superbohatera, którego kule losu się nie imają, który gdy choruje, to z powodu ran bohaterskich, tych odniesionych w boju, a szramy, czy blizny go nie szpecą, lesz nadają mu charakteru, treści, którą tak trudno wyczarować w filmach Kosińskiego.

Nasz emerytowany kierowca wyścigowy mieszka w vanie. Ten amerykański van 4x4, też jest emerytowany. Pozornie to mała furgonetka, ale nasz bohater Sonny Hayes się tym nie przejmuje, potrafi spać w poprzek, bo wnętrze od środka wydaje się o wiele przestronniejsze niż wskazywałyby na to gabaryty oceniane z zewnątrz.

Nasz Sonny bohater nauczył się chyba od Atomic Blonde ("Atomic Blonde" 2017), że woda z kostkami lodu, to lepszy sposób od kawy, czy Red Bulla, na to aby obudzić wygasłe chęci do życia. Po takiej kuracji, tak prosto z marszu, jakby szedł po bułki do piekarni, wsiada za kółko i potrafi wygrać nawet wyścig w Indianapolis. W dalszej części opowiadania serwuje sobie zimną kąpiel na koniec dnia, słuchając muzyki ze swoich czasów. Tak w ogóle film otwiera Led Zeppelin, potem jeszcze jakiś czas muzyka całkiem dobrze nakręca emocje, ale w końcu kończymy w niestrawnej sałatce dźwiękowej.

Oprócz niezbrukanej oznakami lat twarzy, Sonny Hayes ma do dyspozycji całą gamę utensyli, które malują jego postać w najlepszych kolorach. Odpowiednie, drogie stroje nadające mu charakteru banity i buntownika przeciw uznanym regułom gry. On zawsze wie jak postąpić, nawet jeśli obstawia vabank, to przecież jest pewny swojego szczęścia w stu procentach.

Reżyser do współpracy z charakteryzatorami budują na oczach widzów postać idealną, taki wzorzec do naśladowania kiedy już się film skończy. Brad Pitt sięga do swojego arsenału środków wyrazu i pozostaje tym lekko zagubionym, może nieśmiałym, ale otwartym i bezpośrednim chłopcem o rozwianej blond czuprynie, który z siłą Niagary ładuje się w najgorsze kłopoty, bo ma wizję jak z nich wyjść zwycięsko. Czyż to nie przepis na życie dla lekko podstarzałych facetów z oznakami braku celowości w działaniu.

Superbohater osiąga nadludzką siłą w nieludzkich okolicznościach cel. Ratuje przyjaciela w kłopocie, pokazuje czarnemu charakterowi gdzie jego miejsce, udowadnia młodemu, że stary ciągle jest najlepszy i tak po ojcowsku uczy go życia, nawet po drodze zdobywa najpiękniejszą kobietę. A potem... odchodzi jak klasyczny John Wayne w kierunku zachodzącego słońca, by kontynuować swoją misję, z której tylko na chwilę został wyrwany przez brutalne okoliczności. Wszystko tu jest malowane z rozmachem, muskając patetyczne struny i ocierając się o kicz.

Ot i cała opowieść, taki western, ale w nowoczesnych okolicznościach i z oprawą jak z okładek pism dla tych co nie wiedzą co na siebie włożyć i jak to wiarygodnie nosić. Obok tego superbohatera prosto z metra ciętego i z żurnala wyciągniętego, stoją jego pomocnicy w tej trudnej chwili próby. Ruben Cervantes (Javier Bardem) jest tym przyjacielem, na którego pomoc rusza nieustraszony Sonny Hayes. Boryka się z brakiem motywacji do działania w chwilach zwątpienia. Ale tuż obok pojawiają się postacie-pomocnicy, z zespołu wyścigowego. Są jak jedna rodzina, która pod opiekuńczą i troskliwą ręką Sonnego stają się najlepiej zgranym i działającym zespołem na wyścigach.

Trudno w wypadku "F1" mówić o jakiejś pokazowej grze aktorskiej. Brad Pitt jest tym samym co zawsze, który pełną garścią trzyma widelec z zatkniętym na nim stekiem. Pałaszuje go z iście jankeską werwą, tak jak staje z jasnym czołem naprzeciw wszelkim przeciwnościom. Jego postać nie jest naturalna, nie da się o niej powiedzieć, że jest prawdziwa. Ma być ikoniczna. Chociaż akurat z tych dwóch filmów Kosińskiego, to Tom Cruise w "...Mavericku" lepiej, może bardziej wiarygodnie potrafił sprzedać swoją postać.

Reszta aktorów w "F1" robi swoje jak znudzony taksówkarz, który wiezie cię z dworca do domu i nawet nie ma ochoty pogadać. Więcej dzieje się w przestrzeni dźwięku, który jest soczysty, jak sama oprawa muzyczna z początku opowiadania. Udźwiękowienie i efekty specjalne z torów wyścigowych są dość dobre, mają ten miąższ, ale kiedy lekko przymrużyć oko, odciąć się od tej malowanej oprawy, to widz zderza się z efekciarstwem. Jednak brak prawdy toru wyścigowego, naciągana do niemożliwości fabuła, brak realizmu, daje o sobie znać i pozostawia wrażenie plastykowego świata, na jaki każą nam twórcy patrzeć. Z początku całkiem ciekawe ujęcia, bardzo szybko się nudzą, bo są zbyt często powtarzane. Szybki montaż staje się w końcu zbyt szybki, a dialogi zbyt lapidarne, emocjonalnie hasłowe, nie tłumaczące co tak na prawdę dzieje się w scenach akcji. No ale jak wytłumaczyć absurdalne pomysły scenarzysty.

Główny zamysł opowieści "F1" trochę przypomina na początku "Le Mans" (1971) ze Stevem McQueenem. Podobnie buduje dramaturgię, od opisu bohatera, jego codzienności, takiej zwykłej ludzkiej, która ma widzowi pokazać jak bliska rzeczywistości jest ta postać. Niestety kręcenie wyścigów bezpośrednio na torze, w trakcie wyścigów, jak to robił McQueen, to była ta prawda, która łatwo się przebija i uwiarygodnia opowieść. Niestety dla filmu "F1", gdzie to jest sztucznie ładne, jak usztafirowana dziwka, mająca za bardzo udawać piękną kobietę.

W "F1" dostrzegam też wątki z "Grand Prix" (1966) z Jamesem Garnerem i Yves Montandem. Podobnie rozgrywana jest dramaturgia relacji miedzy kierowcami wyścigowymi. Oczywiście prawie każdy film o wyścigach opowiada o tym samym, o rywalizacji, nie tylko na płaszczyźnie sportowej. Tak jak w "Rush" (2013) pogłębiono wątki poza wyścigowe, wzięte z życia bohaterów. W "F1" trudno mówić o pogłębianiu czegokolwiek, bo opowieść jest tak płaska jak życie mrówek.

Komentarze