"Morderca zostawia ślad"
W 1967 nakręcono taki film "Morderca zostawia ślad". Warto po niego sięgnąć, mnie bardzo zaskoczył. Widać ciągle mogę znajdywać w polskiej kinematografii filmy, których nie znałem. Scenariusz i reżyserię wziął na swoje barki Aleksander Ścibor-Rylski, ten który później uczestniczył w tworzeniu filmów Wajdy "Człowiek z...", czy serialu "Lalka". "Morderca zostawia ślad" od pierwszych minut wydaje się być filmem bardzo nowoczesnym, jak na lata '60-te. Nie tylko prowadzenie kamery przez Zbigniewa Hartwiga, ale także twórczy montaż Choryńskiej i Jakukowskiej, no i świetnie dopasowana, bardzo 'na czasie', jazzowa muzyka Wojciecha Kilara, to wszystko doskonale buduje mięsistą atmosferę kryminału... trochę w stylu chandlerowskim.
Pierwsze kilka minut 'robią' dobre kino. Gdyby udało się utrzymać ten tonus napięcia, perfekcję montażu, a przede wszystkim poprawić grę aktorów pierwszego planu, to byłby film mogący stać na pierwszej półce. Ale, jak to mówią dziś - nie dowieźli.
Być może za sprawą braków materiałowych, taśmy filmowej wydzielanej na centymetry, nie dało się zrobić dubli i trzeba było kleić z tego co było, a czasami sceny są amatorskie, niedopracowane, jakby były tylko próbą przed zagraniem na pełen gwizdek. Być może z tego materiału trzeba było zrobić film, więc jakoś to pokleili.
Dlatego technicznie "Morderca zostawia ślad" jest bardzo nierówny. Widać ogromne zaangażowanie twórców w to aby stworzyć coś nowoczesnego, stylizowanego na kino amerykańskie, w charakterze komiksowym, ale nie do końca to się udało. Winę także ponosi główny aktor, Tadeusz Schmidt. Był dość znany w tamtych czasach, grywał poważne role w wielkich produkcjach. W "Morderca zostawia ślad" był sobą, ale nie pasował do nowoczesnej formuły jaką twórcy chcieli zaprezentować. Był jak stary silnik Fiata, wetknięty w nową karoserię na licencji dla Polski. Nie pasował, rujnował wiele scen swoim siermiężnym aktorstwem, sztywną postawą godną żołnierza. Na jego miejscu był potrzebny ktoś nowy, ktoś taki, jak dużo później Bronisław Cieślak w "07 zgłoś się" (1976-1987).
Schmidta otaczali inni aktorzy, ale już o wiele bardziej 'na miejscu' w swych rolach. Od razu można zauważyć Tadeusza Kalinowskiego, gra dokładnie to samo co w "Czterech pancernych" (1966-1970). Ale wprawne oko zauważy wiele znanych później twarzy, jak Opania, Kuźniar, Nalberczyk, Kowalski, Krasicki, Litwin, Pyrkosz, Kotys i inni. Ten drugi plan aktorski gra świetnie, doskonale buduje postacie, zwłaszcza Kowalski i Nalberczyk. Mają do wykonania pośledniejsza rolę, ale przykładają się do wykreowania zdecydowanych i niespłyconych przez brak czasu na ekranie charakterów postaci. Także reżyser dobrze prowadzi tych bohaterów, daje wybrzmieć ich roli w opowieści.
Praca aktorów oczywiście wydaje się dziś nieco archaiczna, zbyt emocjonalna, teatralna, mało rzeczywista, a postacie trochę skrajne, czarno-białe, pozbawione niuansów charakteru. Ale takie wtedy robiło się kino i nawet w Hollywood było niewiele wyjątków. To ma swoje plusy. Jednoznaczne postacie łatwiej kreują atmosferę opowieści, jej przekaz emocjonalny, ludzkie tło motywów działań. Bohaterzy wydają się nam bliżsi, bardziej odpowiadają wyobrażeniom o nas samych. Swym zachowaniem nie relatywizują ludzkiej natury, nie zmuszają do szukania drugiego dna w powodach swych zachowań.
Całkowicie osobną postacią jest Rodecki grany przez Cybulskiego. Trudno było obsadzać tego aktora w rolach 'na tyłach', aby grał w tle głównego wątku. Tutaj całkiem to zgrabnie wyszło. Cybulski wszedł w kostium dosłownie, nie do razu można go zauważyć. Może także dlatego, że nie mówi swoim głosem. Dni na planie "Morderca zostawia ślad" były ostatnimi dniami Cybulskiego. Wracając do domu nie udało mu się wskoczyć do pociągu.
W tamtych czasach właściwie wszystkie sceny miały dźwięk robiony w postprodukcji. Głosu dla Rodeckiego nie mógł już podłożyć Cybulski, bo leżał w ziemi. Dlatego postać przez niego grana mówi głosem Łomnickiego. W każdym razie Cybulski zawładnął ostatnimi scenami filmu, niemal przejął inicjatywę kreatywną. Trochę nie pasował do głównego wątku, ale ukoloryzował ascetyczny wydźwięk gry głównego bohatera.
Jak to w kryminałach chandlerowskich, im dalej brniemy w opowieść, tym trudniej odnaleźć się w strukturze zbrodni. W końcu, przeskakując z postaci na postać, w poszukiwaniu mordercy, gubimy motywy zabójcy i pozostajemy z przeświadczeniem, że wszyscy są winni, a jedynie prywatny 'łaps' i policjant jest bez grzechu. Nie inaczej jest w "Morderca zostawia ślad". Wyjęty prosto z komiksu o kapitanie Żbiku porucznik Lotar, prze jak radziecki lodołamacz do celu, mimo że nawet przełożeni, którzy są bardziej gorliwymi służbistami od niego, próbują go powstrzymać. Celem jest rozwikłanie zagadki do końca, jeden poszlakowy winny nie wystarczy. Ma być wszystko wyjaśnione i rozpoznane, w przeciwnym razie śledczy nie zazna spokoju do końca życia.
Zakończenie, przeciwnie do większości filmów jakie dziś się produkuje, nie jest przewidywalne, zaskakuje, ale daje ukojenie czystością formy i dodatkowym, polskim elementem w postaci nadludzkiego bohaterstwa. Film wciąga na te 80 minut i pomimo technicznych mankamentów i sztywnej gry jak na polityczne zamówienie Tadeusza Schmidta, daje świetną rozrywkę, oraz estetyczne zaspokojenie zmysłów.
Komentarze
Prześlij komentarz