"Osaczony"

 

Swoisty charakter kina lat '90-tych budowały wyrafinowane thrillery osnute wokół zagadki kryminalnej, niemal tak skomplikowanej, że aż niewiarygodnej, trochę chandlerowskiej. Jednym z filmów, który współtworzył ten gatunek jest świetny "Osaczony" z 1996. "Exit in red" w wersji oryginalnej brzmi o wiele bardziej soczyście, magicznie i treściwie.

Jurek Bogajewicz (reżyser) wykonał doskonałą robotę, a scenarzysta David Womark postarał się o niezwykle gęste, mocne dialogi, które w ustach głównej postaci - Mickey Rourke (psychiatra Ed Altman), wzmocniły wyrazistość dramaturgii historii. Ed występuje w dwóch rolach. Jest skacowanym erotycznie, samotnikiem w średnim wieku, szukającym kolejnego natchnienia do życia, ale jednocześnie jest sam dla siebie narratorem opowieści, który przepalonym papierosami, zmęczonym wyuzdanymi libacjami głosem na krawędzi snu, albo zawału, relacjonuje myśli bohatera. Zagrało to perfekcyjnie i dobitnie przeniosło charakter filmu w epokę kina noir, wprost do jednej z kryminalnych historyjek Raymonda Chandlera.

To zagmatwana i długa opowieść, więc Ed rozpoczyna ją od środka, tak aby jeszcze trudniej było zrozumieć jej sens. Razem z Edem psychologiem na wygnaniu w Palm Springs wikłamy się w misternie zaplanowany romans. Tu natrafiamy na pierwszy z nielicznych zgrzytów filmu. Bogajewicz nie dał rady zbudować soczystej atmosfery namiętności między Edem a Ally. Wykręcił się od kręcenia rozpalonych scen erotycznych, z jakich wtedy był znany Mickey Rourke, ale to nawet nie zaszkodziło lecz dodało tajemniczości. Zabrakło chemii między dwojgiem aktorów, nie potrafili wiarygodnie sprzedać emocji jakie miały ich połączyć w tej opowieści.

Tu należy wspomnieć drugi zgrzyt w filmie. Obie panie rywalizujące ze sobą o mężczyznę i na polu urody, słabo wywiązały się ze swego zadania. Ich gra była mało autentyczna, nie potrafiły stworzyć realizmu sytuacji. Bajeczna uroda Carre Otis, adwokat Eda Altmana, oraz magnetyczne spojrzenia Annabel Schofield, czyli famme fatale romansu Eda, przyciągały wzrok, budowały emocje i cały erotyzm thrillera, ale nie stwarzały przekonujących postaci. Pani adwokat wypadała jak zdradzona kochanka i daleko jej było do efektowności wziętej prawniczki, a rzeczona famme fatale nie dotrzymywała kroku w namiętnych scenach Edowi.

Opowieść wzięta z najwyższej półki kryminalnego absurdu, ale wciąga bez reszty. Mickey Rourke jest głównym filarem trzymającym ten frenetyczny teatr pozorów, atmosferę zbliżającego się upadku z wysokiego konia, granicznego napięcia w skrywanym spokoju. Dopomaga mu w tym truteń jego kochanki. Całkiem udana rola Anthonego Michaela Halla. Trochę przeszarżował z kreowaniem skrajnie odmiennych charakterów w jednej postaci. Wyglądało to niewiarygodnie, ale nadal potrafił tym zauroczyć i nie wypaść z widełek sensu opowieści.

Mickey w 1996 nie był jeszcze w pełni wypalonym bon vivantem, rozpustnikiem i pijakiem. Ciągle jeszcze płynął na fali wyrafinowanego amanta kina erotycznego na krawędzi pornografii. Z Carre Otis spotkał się w podobnych okolicznościach kilka lat wcześniej na planie "Dzikiej orchidei" (1989). Wtedy oboje potrafili wiarygodnie sprzedać swój wyuzdany romans.

W latach '90-tych wypracował sobie osobliwy warsztat aktora grającego ciszą i maską spokoju, skrywanego napięcia, ale i pewności siebie, której w życiu prywatnym mu brakowało. Coś jak w "Osaczony", kiedy na samym początku cedzi z wolna, że brak mu tej pewności siebie, a my widzowie bierzemy to za łajdacki żart. Mówi też, że jest uzależniony od kobiet. W to bardziej wierzymy, my mężczyźni, ale podobnie jak hulaszczego życia, trochę mu zazdrościmy. Zalążki tego Mickeya Rourke widać już w "Harry Angel" (1987), ale w "Osaczonym" dopracował szczegóły, teraz już grał muskając struny jedynie czubkami palców, 'grało' się samo, on jedynie dyrygował. Trochę rywalizował na polu podstarzałego, 'złego' amanta o misternej głębi charakteru z Erickiem Robertsem.

Ciągle to mieści się w neochandlerowskiej konwencji, opowieść osnuta wokół jednego bohatera, który jest silnym magnesem, jak czarna dziura w sercu galaktyki, skupia całą fabułę i wrażliwość widza na sobie. Jest cyniczny aż do zgorzknienia, zepsuty do kości, tworzy wokół siebie zmanierowaną atmosferę upadłego władcy, który jednak jak kot spada na cztery łapy.

Jurek Bogajewicz potrafił wspaniale zmontować ciekawie nakręcone sceny. Może lokacje i kolorystyka nie nadążały za manieryzmem kina noir, ale ciekawe prowadzenie kamery, mocno wydłużone ujęcia, które tonizowały ciągle wrzące gdzieś pod spodem emocje i wspaniała muzyka Lorenza, stwarzająca dekadencką atmosferę wokół opowieści... To wszystko daje efekt kina z najwyższej półki.

W tej sytuacji trudne zdaje się zrozumienie dlaczego ten film został zapomniany. Ciężko go nawet dziś obejrzeć, bo nigdzie się go nie znajdzie w polskiej wersji. Na szczęście dialogów jest mało, chociaż są bardzo gęste, ciężkie, stawiane jak kroki słonia na podmokłej łące, więc można je zrozumieć nawet z lichym angielskim. Chętnie bym postawił sobie ten film na mojej półce, ale gdzie go znaleźć.

 

Komentarze